Na (nie)fajnym koncercie ostatnio byłem.

Dyskusje ogólne, nie tylko na tematy związane z serialami TV ale też:
Kino, Muzyka, Film, Wydarzenia, Internet, Społeczność.. itp.
Awatar użytkownika
najphil
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2148
youtube Warszawa
Rejestracja: 24 czerwca 2009, 18:32
Lokalizacja: Faroes Island
Kontakt:

Na (nie)fajnym koncercie ostatnio byłem.

Post autor: najphil »

16 czerwca 2010

Obrazek

Z góry przepraszam za jakość materiału wideo w artykule, miałem kiepski telefon, a dodatkowo bardziej się skupiałem na dobrej zabawie, niż rejestrowaniu tego wydarzenia z boku.

W końcu nastał ten dzień, 16 czerwca 2010. O godzinie 22:12 ludzie na całym świecie na 2 minuty i 17 sekund stracili przytomność. No dobra, tak naprawdę to po prostu po 6 miesiącach w końcu się doczekałem i moi metalowi Bogowie mieli zstąpić na bemowskie lotnisko.

W nocy nie mogłem spać, cały czas coś w środku nerwowo mi drgało, na szczęście drgało w rytmie "Master Of Puppets", więc nie mogłem narzekać.

Na koncert miałem jechać z dwoma najdawniejszymi przyjaciółmi. Trzeba więc było się odpowiednio przygotować. Z szafy wyciągnąłem biało-czerwono-niebieskie buty marki Sofix, do tego najwęższe czarne rurki i obowiązkowo T-Shirt z napisem Nast.ws kocha Slayera. Jeszcze drobny makijaż á la KISS, z lekka natapirowanie włosów i byłem gotowy .. . z tym że była dopiero 2 w nocy.

Po kilkunastu godzinach siedzenia na tyłku i obgryzienia sobie palców do kości, pojawił się w końcu mój pierwszy kumpel - Straszny. Spojrzałem mu w oczy, o tak!, był gotowy. Fryzura na wczesny Misfits, wojskowy kombinezon typu battledress, którego używa na wykopaliskach (bo to pan w dupę kopany archeolog) i uśmiech na twarzy, od którego zwykle więdną mi kwiatki na balkonie.

Po chwili telefon. To Czyż.
- Schodźcie na dół, mam niespodziankę.
No to już! Ekipa w komplecie. Jedziemy, jedziemy, jedziemy!

Gdy zeszliśmy na dół, okazało się, że tą niespodzianką była grupa młodziutkich metali - Czyżu zwerbował ich z pracy. Chłopcy patrzyli na nas psim wzrokiem, śledząc i podziwiając każdy nasz gest, pewny krok i życiowe doświadczenie.

Nic to - pomyślałem, otoczka też jest ważna, na ich tle ładniej będziemy błyszczeć.

Ruszyliśmy do autobusu. Nas trzech, ramię w ramię, na czele, drobiazgi za nami.
Normalnie w czasie drogi ziemia nam drżała pod nogami, kolesie schodzili z drogi, a panny już z daleka zadzierały sukienki aż pod brody. A my nic, nawet nie spoglądaliśmy. Twardo wzrok utkwiony przed siebie - mężczyźni jadą na wojnę, nie czas teraz na pieszczoty.

Dotarcie na koncert trochę nam zajęło, bo nie dość, że autobusy pełne pijanych metali, to jeszcze jakaś awaria tramwaju na zakręcie w Powstańców Śląskich zablokowała całkowicie ruch. Szliśmy więc dalej na piechotę, po drodze w Hali Wola uzupełniając niemałe już zapasy gorzkiej żołądkowej. Przez to wszystko oczywiście spóźniliśmy się na Behemotha, ale nie rozpłakałem się z tego powodu, trzeba zawsze trzymać fason.

Na bramce było trochę nerwówki, bo baba macała mnie tak, jakby od roku faceta nie miała, ale ze mnie stary wyjadacz, piersióweczkę miałem zawieszoną na plecach, między łopatkami. Chwila strachu i już byliśmy w strefie. Gorzka szeroko się do nas uśmiechnęła, a my szeroko się uśmiechnęliśmy do niej, biorąc kilka głębokich łyków.

Ludzi od cholery, pogoda idealna, tak ze 20 stopni i właśnie zaczynał Anthrax - lepiej nie mogłoby to wyglądać.

A teraz na poważnie. Anthrax wystąpił ze starym wokalistą (Joey Belladonna), więc chociaż nigdy nie byłem specjalnym ich fanem, całkiem miło było ich posłuchać, szczególnie " I Am the Law". Niestety okazało się, że chłopcy od nagłośnienia dali całkowicie dupy i brzmienie było fatalne. Być może właśnie z tego powodu Anthrax pograł może raptem z pół godziny i się zwinął.

Nastąpiła 20-minutowa przerwa w czasie, w której organizatorzy zafundowali nam pokaz karkołomnych ewolucji helikopterem. Nawet ładnie to wyglądało ,choć nikt specjalnie nie był tym zainteresowany.

Potem na scenę wyszedł Megadeath i tu się zaczęło już robić ciekawie. Brzmienie kapeli powalało. Zaczęli mocno od mojego ukochanego "Holy wars". Swoją drogą to jakiś czas przeprosin i wielkich powrotów, bo na bass wrócił David Ellefson z korzyścią dla zespołu. Gdyby jeszcze pojawił się Marty Friedman, byłoby naprawdę pięknie, ale on woli pracować w Japonii robiąc debilne programy dla tamtejszej telewizji.

Po pierwszych euforycznych odczuciach przypomniałem sobie jednak, dlaczego przestałem słuchać Megadeathu. Ilość solówek na utwór to po prostu przegięcie pały i po pewnym czasie słuchanie tego staje się straszliwie męczące. Dave dawał z siebie wszystko na scenie jednak publiczność raczej była smętna, nie wiem, czy to dlatego, że środek tygodnia, czy może depresja w narodzie sięga zenitu. Faktem jest jednak, że ludzie jakoś nie mieli ochoty specjalnie się bawić. Do tego stopnia było nudno, że jeden z fanów postanowił nas rozerwać i chciał skoczyć z wieży nagłośnieniowej na ryj.

[youtube][/youtube]

Dopiero pod koniec występu przy utworach "Peace Sells" i "Symphony of Destruction" towarzystwo trochę się ruszyło i zrobił się nawet mały młyn, ale tak niemrawy, że żal było patrzeć. Dodatkowym utrudnieniem w odbiorze występu było zachodzące za sceną słońce, które świeciło nam prosto w twarz.

Kolejna przerwa, w czasie której wraz z kolegami dość mocno nadwyrężyliśmy nasze zapasy alkoholu, bo oto na scenie miał się pojawić SLAYER. Prawdę mówiąc, to głównie dla tego zespołu wybrałem się na koncert. Tom Arraya jest norYmalnie Bogiem. Zresztą jak go tu nie kochać... ehh ten jego śmiech.

[youtube][/youtube]

Chwila ciszy i napięcia, a potem rozbrzmiało "World Painted Blood". Dalej już nie bardzo pamiętam, bo zalała mnie fala szczęścia i niczym derwisz zacząłem sobie wirować wśród tłumu. Na pewno zagrali jeszcze "Angel of Death", "South of Heaven" i "Raining Blood", bo przy tych utworach mało nóg nie połamałem, ale wszystkie wcześniejsze plany, by udokumentować ich występ wzięły w łeb, po prostu nie miałem na to czasu.

Slayer nie brał jeńców, urwał mi głowę przy dupie i pozostawił na płycie lotniska niczym mokrą szmatę. Było pięknie!

Przed występem Metallici była dłuższa przerwa, czas, by trochę odpocząć i ewentualnie uzupełnić płyny. Na szczęście spotkaliśmy włosko- niemiecką grupę fanów, którzy przyjechali specjalnie na ten koncert i bardzo serdecznie podzielili się z nami domowej roboty księżycówką. Z nową dawką energii czekałem już na główną gwiazdę wieczoru.

I dokładnie o 21:20 na dużym ekranie pojawiła się twarz Clinta Eastwooda i zabrzmiała melodia Ennio Morricone, która zawsze towarzyszy występom Metallici i ludzie oszaleli. Gołym okiem widać było, że większość zebranych przyjechała na Bemowo właśnie dla nich. Zdążyłem tylko strzelić jakiegoś bezsensownego fota i już biegłem do sceny, bo James rozpoczął "Creeping Death".

Obrazek

Och zagrali naprawdę mocno i energetycznie. Niestety mnie za bardzo poniosło. O ile przy Slayerze, co trzeba uznać za cud, nic mi się nie stało, o tyle w trakcie pogowania przy Metallice uszkodziłem łokieć i złamałem dwa palce, nie mówiąc już o takich drobiazgach jak rozcięty łuk brwiowy. A wszystko przez to, że zamiast skupić się na hmm... tańczeniu, usiłowałem to jeszcze rejestrować swoim żenującym telefonikiem.

Efekt tych starań wyszedł raczej kiepsko, ale zamieszczam tu fragmenty materiału, by choć w części oddać tą atmosferę.

[youtube][/youtube]

[youtube][/youtube]

Końcówkę koncertu obejrzałem już w punkcie medycznym, troskliwie opatrywany przez wypasioną, cytatą pielęgniareczkę... no dobra, może nie była wypasiona i miała gdzieś pod 50-tkę, ale niewątpliwie była cytata - tu się z prawdą nie minąłem nawet o włos.

Strasznie żałuję, że straciłem ten finał, bo Metallica na bis zagrała niesamowicie brzmiący na żywo "Hit The Lights" oraz, i te trzy słowa zna chyba każdy - "Seek And Destroy".

James po koncercie był chyba szczerze poruszony przyjęciem przez warszawską publiczność, bo jeszcze kilkakrotnie wychodził na scenę, by się z nami pożegnać. Największy aplauz zebrał jednak Robert, który w przepiękny sposób i czyściutko po polsku ryknął do mikrofonu "ZAJEBIŚCIE".

Powrót z koncertu wiązał się z potrzebą koło 5-kilometrowego marszu na stację metra, co zważywszy na mój stopień zmęczenia, kontuzję oraz ilość wypitego alkoholu, nie należał do przyjemności... ba, powiem szczerze, była to droga przez mękę, ale udało się i dzisiaj z perspektywy tych kilku dni muszę powiedzieć, że niczego nie żałuję. Cholera było warto i niech żałują wszyscy ci, co mieli ochotę się tam wybrać, ale z takich czy innych powodów zrezygnowali - BARANY !
Ostatnio zmieniony 05 czerwca 2013, 15:04 przez najphil, łącznie zmieniany 1 raz.
ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
Shedao Shai
Wskaż do odpowiedzi
mało przepuszczam
mało przepuszczam
Posty: 1013
Rejestracja: 19 listopada 2007, 23:14
Płeć: Mężczyzna
Ulubiony Serial: Battlestar Galactica
Lokalizacja: Wrocław
Kontakt:

Post autor: Shedao Shai »

powiem że d**y mi nie urwało, na AC/DC bawiłem się lepiej, ale też i muzycznie festiwal średnio wpasowywał się w moje obecne klimaty. Niemniej w gimnazjum jarałem się Metą ostro więc postanowiłem spełnić młodzieńcze marzenie :P

Zresztą z całego wypadu najmocniej zapamiętam nie koncerty - ale dojazd wte i wewte. Jechałem wynajętym busem z Jastrzębia - dwupiętrowy, fajny, elegancki... no i wszystko było spoko do momentu w którym nie zmieściliśmy się pod wiaduktem 5km od Bemowa i stwierdzili że albo jedziemy inną drogą (co przy korkach oznaczało mega spóźnienie) albo próbujemy swoich szans na piechotę. Wybraliśmy to drugie. Była 16,20. O 16,55 wchodził Anthrax.

No więc nie dziwcie się że nie skakałem pod sceną bo gdy dobiegłem na Bemowo to byłem w stanie prawie zawałowym :D

Powrót to już było mistrzostwo. 2h biegania wkółko Carrefura, w końcu odnaleźliśmy organizatora wyjazdu (pijany w 3 dupy jadł kebaba), oświadczył że mu się komórka rozładowała a gdzie jest autobus, nie wie nikt. Skończyło się 6kilometrowym spacerem dookoła Wawy, ukończonym odnalezieniem busa na jakimś Shellu daleeeko za Bemowem. Hura, szczęście. Niestety! 2/3 pasażerów nie miała takiego szczęścia, stąd jeżdżenie dookoła Wawy w poszukiwaniu ich. W końcu wyjechaliśmy o 4, jako straż tylnia - nikogo na Bemowie już nie było :D dwie osoby zostały porzucone, odnalazły się gdzieś rano. Do domu wróciłem koło 12. No ale co do samych koncertów:

(tu może zaznaczę. Nim zdecydowałem się, że jadę na Sonisphere, z Big 4 znałem tylko Metallicę. Resztę postanowiłem poznać gdy już kupiłem bilet, szło mi ciężko i teraz - już po koncercie - już pewnie do tych zespołów nie wrócę.)

Anthrax przyjemne granie, chociaż dobiegłem na połowę dopiero.

Megadeth w porządku, chociaż kiepsko nagłośnione. W połowie poszedłem sobie siąść na łące i pojeść pizzę :D technicznie nie sposób nie docenić tego zespołu. Gitara tutaj >>>>>>>>>>> reszta. Robi wrażenie.

Slayer lepiej niż myślałem, tzn posłuchałem go trochę przed koncertem żeby się zapoznać i mnie odrzuciło - straszna napier****nka. Tymczasem koncert był znośniejszy. Nie powiem żeby mnie porwał, ale też nie odrzucił. Pod koniec zacząłem się przeciskać do przodu żeby na Mecie już mieć dobry widok.

Metallica zagrała świetny koncert, zdecydowanie najlepszy tego wieczoru. Dobra setlista (fajnie ludzie gasnęli na kawałkach z Death Magnetic, tak to wszyscy śpiewali, klaskali itd, na nich - nagle cisza yyy no e czas odpocząć :D) - ale było One, NEM, Sanitarium, mój ulubiony kawałek - Fade to Black, Seek and Destroy, Master itd. Podobało mnie się. Chociaż gdyby ten koncert był tak ze 4 lata temu to był lał w gacie z radości.

Ogólnie przeżycie fajne, chociaż zmęczenie o g ro mne. Trochę fail z lokacją koncertu - no ale też gdzie pomieścić tyle luda. Niemniej Warszawa komunikacyjnie to tragedia, byłem tam 2 raz w ciągu 3 tygodni i było jeszcze gorzej niż ostatnio, korki na każdym kroku, policja nie radziła sobie z rozładowywaniem tłumu, jeśli tam będzie EURO to współczuję przyjezdnym.

wstyd z zastępstwem za Mastodona, a właściwie jego brakiem. Żałuję że się jednak nie zdecydowałem na te Czechy - nawet mimo że odpadło Heaven & Hell, to... Alice in Chains czy Fear Factory. Byłoby mega.

Polska miała najgorszy skład z wszystkich edycji Sonisphere w tym roku - rozumiem ustępować Wielkiej Brytanii czy chociaż Czechom... ale Rumunii, Bułgarii?

:/

Added after 11 minutes:

najphil - przeczytałem twoją relację - bardzo ciekawie napisana. ja byłem w szarej koszulce z Audioslave'a.

i przypomniałeś mi o jednym: chyba najlepszy moment koncertu - Ecstasy of Gold. Clint Eastwood na telebimie. Niby tyle koncertów z tym słyszałem, widziałem... ale gdy się zaczęło, poszły mi ciary po kręgosłupie. Magia.
Ostatnio zmieniony 01 lutego 2011, 16:42 przez Shedao Shai, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
najphil
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2148
Rejestracja: 24 czerwca 2009, 18:32
Lokalizacja: Faroes Island
Kontakt:

Post autor: najphil »

Shedao Shai ja mam prawie 40- tkę na karku i na koncert z kumplami mam możliwość wybrać się gdzieś tak raz na 2 lata, więc jak już na nim jestem to nie po to by posłuchać kapel stojąc gdzieś z boku.

Niestety nie widziałem nikogo w koszulce Audioslave, bo pewnie podszedłbym przybić piątkę - no nic, następnym razem ...
ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
Shedao Shai
Wskaż do odpowiedzi
mało przepuszczam
mało przepuszczam
Posty: 1013
Rejestracja: 19 listopada 2007, 23:14
Płeć: Mężczyzna
Ulubiony Serial: Battlestar Galactica
Lokalizacja: Wrocław
Kontakt:

Post autor: Shedao Shai »

No to na następny raz będziesz wiedział kogo szukać ;)

wybiera się ktoś z forumowiczy na Open'era?
lubie_kiedy
Wskaż do odpowiedzi

Post autor: lubie_kiedy »

Myslovitz, Coma, Strachy Na Lachy, Acid Drinkers, Happy Pills oraz Neony.
Skład na Rock in Arena w Poznaniu. 12.02.2011. Ktoś się jeszcze wybiera? :D
Mi brakuje silnego kobiecego akcentu. Hey w zeszłym roku był świetny.
Awatar użytkownika
Shedao Shai
Wskaż do odpowiedzi
mało przepuszczam
mało przepuszczam
Posty: 1013
Rejestracja: 19 listopada 2007, 23:14
Płeć: Mężczyzna
Ulubiony Serial: Battlestar Galactica
Lokalizacja: Wrocław
Kontakt:

Post autor: Shedao Shai »

wybiera się ktoś na tegoroczne Sonisphere? Ja tak - ale nie popełniam już błędu z zeszłego roku i jadę do Czech ;)
Awatar użytkownika
grego1980
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2486
Rejestracja: 26 listopada 2007, 16:03
Płeć: Mężczyzna
Ulubiony Serial: 2 i pół
Lokalizacja: Wielki świat kuchenny blat czyli wawa

Post autor: grego1980 »

ha ja sie wybieram
ale na polski, bemowo daje za darmo bilety to ide :D
Awatar użytkownika
najphil
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2148
Rejestracja: 24 czerwca 2009, 18:32
Lokalizacja: Faroes Island
Kontakt:

Post autor: najphil »

Obrazek

Misfits - zespół założony w 1977r. Prekursor horror-punku. Od początku istnienia charakterystyczną cechą dla zespołu było pomieszanie mrocznych, psychodelicznych tekstów z groteskowym wizerunkiem scenicznym, przypominającym nieco meksykańskie obchody święta zmarłych. A wszystko to w punkrockowym sosie i z nieodłącznym devilockiem.

Kapelka trafiła do mnie już w czasach licealnych i z miejsca zdobyła sympatię bezkompromisowym brzmieniem, uwielbieniem dla chaosu oraz wokalem Glenna Danziga, który śpiewał z iście elvisowską manierą. Później nasze drogi się rozeszły, ale ich muza nadal ma u mnie status kultowej.



Dlatego na wieść, że Misfits zagra w Proximie, nastąpiła megamobilizacja zarówno u mnie, jaki i u sporej ilości znajomych. Innymi słowy, szliśmy całą bandą.

O godzinie 18.00 stałem już przy "Zielonej Gęsi", czekając na resztę towarzystwa. Zimno, jakby kto lufcika nie zamknął, a wiatr bezkarnie hulał mi w papilotach. Nagle są! Wynurzyli się z przejścia podziemnego. Twarde chłopy, wzrok szalony, groźni niczym tygrysy. Porównanie tym bardziej trafne, że większość pozostałego do mnie dystansu pokonali na czworakach. Widać, zaczęli świętowanie już w metrze.

Dwa kroki i już byliśmy przy największej zdobyczy cywilizacyjnej, czyli przy kiosku ruchu zamienionym w całodobowy sklep z alkoholem. Dzisiejszy wieczór sponsoruje cytrynówka.

Wypiliśmy skromnie w parku, ale była dopiero 19.00, więc po drodze wpadliśmy jeszcze do pubu Marilyn, kiedyś miejsca kultowego, teraz świecącego pustkami. Nic dziwnego, dawniej klub przyciągał kwasową atmosferą i techno muzyką, teraz jedyną atrakcję stanowi właściciel. Ze łzami w oczach wysłuchaliśmy o jego niemożności picia ze względu na podagrę. Solennie sobie obiecałem, że nigdy na to nie zachoruję, i już czas było ruszać na koncert.

Pod Proximą kupa ludu, głównie dopytującego się, czy nie mamy biletów na sprzedaż. Okazało się, że bilety rozeszły się jak woda już dwa tygodnie wcześniej i wiele osób obudziło się z ręką w nocniku - przykre.

Przed gwiazdą wieczoru wystąpiły trzy zespoły, które miały nas rozgrzać. Zadanie wypełniły całkiem udanie, choć nie zapamiętałem nawet nazw tych kapel. A gdzieś koło 22.00 na scenę wszedł Misfits i tłum oszalał. Chciałbym powiedzieć, że to był najlepszy koncert w moim życiu i tak by pewnie było, gdyby nie potwornie okrojony skład grupy. Dość powiedzieć, że jedynym kolesiem, którego kojarzyłem, był Jerry Only. Dawno temu odszedł Glenn, po nim całkiem udanie śpiewający Michael Graves, w składzie przewinął się też Marky Ramone i wiele innych świetnych postaci. Teraz to już nie było to samo. Mimo że chłopcy dawali z siebie wszystko, czułem, że czegoś mi brakuje.Tego pierwiastka chaosu w tym wszystkim.

Misfits zagrał dobre półtorej godziny, co jest całkiem niezłym wynikiem, zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę, że przerwy pomiędzy poszczególnymi utworami trwały tyle co wzięcie oddechu. Stary punkrockowy chwyt, ale nadal działa, nie pozwalając publiczności ostygnąć.

Moje próby udokumentowania koncertu spełzły na niczym, bo jak się okazało, zamiast nagrywać, cały czas byłem w trybie odtwarzania. Ludzie za mną musieli mieć spory ubaw widząc kolesia, który z zacięciem godnym lepszej sprawy, trzyma aparat wysoko nad głową, odtwarzając na nim imprezę z zeszłego miesiąca. Cóż, zdarza się najlepszym.

Czy było warto pójść na koncert? - BYŁO! Czy pójdę jeszcze kiedyś na Misfits? - NIE! Ten etap jest już dla mnie zamknięty.

A tak to wyglądało w Warszawie. Materiał nagrany przez nikosia93.



A dla Loodki - Mój devilock, a nawet dwa.
ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
Shedao Shai
Wskaż do odpowiedzi
mało przepuszczam
mało przepuszczam
Posty: 1013
Rejestracja: 19 listopada 2007, 23:14
Płeć: Mężczyzna
Ulubiony Serial: Battlestar Galactica
Lokalizacja: Wrocław
Kontakt:

Post autor: Shedao Shai »

Widziałem Misfitsów w zeszłym roku na czeskim Sonisphere, szczerze mówiąc słabo to wyglądało, nie było tej energii którą musieli mieć przed laty, generalnie bez Danziga to średnio tak widziałem.

A z ręką w nocniku to się obudzą ci, którzy by chcieli iść na Dead Can Dance (15.10 w Kongresowej, Wawa) - przedwczoraj ogłoszono koncert, dziś bilety weszły do sprzedaży i jest już na granicy sold outu :D trochę biletów jeszcze jest, ale w słabiutkich miejscach i z iście królewskimi cenami (270-300 zł). Mi się udało dorwać dostawkę gdzieś w -nastym rzędzie za 130 zł więc jestem bardzo zadowolony (chociaż trochę nerwów to kosztowało).

A tak poza tym to w tym roku obowiązkiem dla mnie jest OFF Festival - Death In Vegas (!!!), Iggy Pop, Converge, Swans, a przecież dopiero ok. 1/4 składu ogłosili. Będzie grubo!
Awatar użytkownika
najphil
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2148
Rejestracja: 24 czerwca 2009, 18:32
Lokalizacja: Faroes Island
Kontakt:

Re: Na (nie)fajnym koncercie ostatnio byłem.

Post autor: najphil »

Obrazek


IMPACT FEST 2013

Wtorek 4 czerwca. Od rana świerzbiły mnie ręce, nie wiem, czy to ze zdenerwowania, czy może miałem ochotę udusić mojego kolegę, który to zaledwie dzień wcześniej poinformował mnie o tym, że idziemy na koncert.

Już o 15.00 wsiadaliśmy do metra na Placu Bankowym, pogoda piękna, a my wzajemnie nakręcaliśmy sobie sprężynki ekscytacji. Wychodzimy w Młocinach z tunelu, a tu jak nie pierdzielnie grad. Tabuny metali powitały tę nagłą zmianę pogody głębokim jękiem, pośpiesznie wyciągając wszelkie „rozgrzewacze” w szklanych butelkach. W związku z tym podróż specjalnym tramwajem na lotnisko przebiegła nam w bardzo wesołym nastroju. Ktoś nawet zaczął śpiewać „Angel of death” i choć fałszował niemiłosiernie, to nadrabiał braki entuzjazmem.

Grad szybko się skończył, za to płyta lotniska powitała nas ulewnym deszczem. Na szczęście byłem przygotowany i wyciągnąłem swój ciemnozielony płaszcz przeciwdeszczowy, który się sprawdzał już na wielu imprezach. Wyglądam w nim niezwykle tajemniczo i groźnie niczym elfi szpieg. Mój wizerunek niestety psuł mój przyjaciel, który z przepastnej torby wyciągnął żenującą żółtą pałatkę. No więc razem wyglądaliśmy jak elf i nieco przygłupi banan - kuźwa, dwaj superbohaterowie. Krótki telefon ułatwiający wzajemne namierzenie się i już po chwili witaliśmy się z dwoma znajomymi z Rzeszowa... owiniętymi żółtą folią. Jasna cholera, bóg mnie pokarał kolegami, którzy uparli się robić zakupy w sklepach dla dzieci. Konfiguracja się zmieniła, więc teraz to był elf i kiść bananów. W razie nagłego ataku szympansów miałbym spore szanse na przeżycie.

W oddali usłyszałem jak Mastodon, który jest chyba na wszystkich festiwalach w Polsce, kończy swój występ. Ponoć dali ciała i zagrali bardzo krótko, ale nie widziałem, by ktoś przez to płakał. Za to pogoda się ulitowała i przestało padać. Kilka nosidełek z pięcioma szklaneczkami carlsberga i już byliśmy pod małą sceną w oczekiwaniu na szwedzki Ghost B.C. I tu mega niespodzianka, słyszałem tylko kilka ich numerów, ale na żywo zabrzmieli wspaniale. Sekcja rytmiczna dawała czadu aż miło. Wokal z początku mi trochę przeszkadzał, ale po chwili okazało się, że ten spokój w głosie kolesia, oszczędne, powolne i nieco majestatyczne gesty fajnie się uzupełniały z dynamiczną muzą. Co prawda zespół był chyba nieco skonfundowany faktem, że pomiędzy poszczególnymi utworami polska publiczność głośno skandowała nieznane im hasło – „napierdalać!!!”, ale całkiem słusznie przyjęli to za dobrą monetę. Na bis zagrali jeden numer, przed którym wokalista poprosił o pomoc w śpiewaniu. Jako że byłem już nieźle rozochocony, entuzjastycznie dołączyłem do chóru wykrzykującego „la, la, la, la” - chyba tak jak ja, nikt nie znał słów. Naprawdę udany występ.



Dwie sceny to z jednej strony świetny pomysł, bo w chwili gdy na jednej trwa granie, na drugiej techniczni ustawiają sprzęt dla kolejnego wykonawcy i praktycznie nie ma przerw. No właśnie, nie ma przerw, więc zanim wystałem w kolejce do kibelka Behemoth zaczął już koncert. Nauczony tym doświadczeniem później lałem już na płot.

Nergal dał fajny koncert i nawet fakt, że z powodu choroby Inferno zastąpił go jakiś austriacki pałkarz, nie wpłynęło to na kondycję zespołu. Chłopcy mają w repertuarze kilka wyjątkowych utworów, które tworzą swoistą ścianę dźwięku, aż człowiekowi przyjemnie w płucach gra.

Kolejny zestaw piwnych nosidełek i już na scenę wkroczył Airbourne. I moim zdaniem zamietli scenę. Nazywani złośliwie „mniej utalentowanym bliźniakiem AC/DC” pokazali klasę i chyba po raz pierwszy tego dnia rozpalili całą publiczność. Chłopaki próbują wskrzesić ducha rock and rolla lat 80. i, o dziwo, mają w sobie tyle energii, entuzjazmu i szaleństwa, że to im się udaje. W trakcie ich występu znowu zaczęło lać, ale wokalista stwierdził – „Fuck the rain!!!”, rozbijając sobie puszkę piwa na łbie, więc rzeczywiście kulturalnie olałem niesprzyjającą pogodę, oddając się wesołym pląsom.

Utaplani w błocie po kolana, ale szczęśliwi poszliśmy coś zjeść. Wykałaczka nabita kilkoma kawałkami zdechłej świni i cebulą - szumnie nazywana szaszłykiem - kosztowała mnie całe 25 złotych. Jakoś przebolałem, bo i tak było to smaczniejsze od piwa, które standardowo na koncertach rozwadnia się w proporcjach pół na pół. Wypiłem ich w sumie koło tuzina i nadal mogłem mówić. „Czy słusznie uważam, że to śmierdząca sprawa?” - wybełkotałem do kolegów zdegustowany. Błyskawiczne badanie opinii publicznej ujawniło, że mój punkt widzenia cieszy się stuprocentowym poparciem, niczym nowy plan pięcioletni ogłaszany za czasów towarzysza Edwarda.

Ale nie było czasu na dalszą kontestację, bo na głównej scenie pojawił się Slayer. Za każdym razem tak się dzieje, że wystarczą pierwsze dźwięki ich gitar, a w mojej głowie przełącza się mały pstryczek z pozycji „jesteś wykształconym, odpowiedzialnym członkiem społeczeństwa” na „bleblebleble” i już jestem gotowy do szaleństwa. Ruszyłem pod scenę jak tornado, a mój zielony płaszczyk powiewał za mną. Po drodze zgubiłem gdzieś swoje banany, ale miałem to centralnie tam, gdzie się zwykle pozwalam całować upierdliwcom.

Z początku trochę trudno było zorganizować porządny młyn, ale już po chwili towarzystwo się zakręciło, a ja podjąłem nawet kilka prób surfowania na rękach tłumu. Po trzecim upadku na ryj w błoto dałem sobie jednak spokój i skoncentrowałem się na bardziej przyziemnej rozrywce. Było wspaniałe densowanie, były chwile wzruszenia i wspomnień Jeffa, było po prostu pięknie.

Znowu droga do strefy bufetu (krążąc w tę i we w tę, zrobiłem kilkanaście kilometrów, słowo daję). Jak się okazało, miałem nosa, bo bez problemów trafiłem na swoje żółte towarzystwo, a w zasadzie już tylko żółtawe, bo ilość zaschniętego błota uczyniła je mniej atrakcyjnym i podatnym na zaczepki gejów towarem. Wspólnie już obejrzeliśmy koncert Korna - niestety nie najlepszy występ. Chciałbym powiedzieć, że chłopaki dawali z siebie wszystko, ale tak nie było. Może to ta cholerna pogoda, może mały entuzjazm tłumu - bo spodziewałem się szaleństwa, ale stojąc nieco z tyłu, widziałem tylko umiarkowane podrygi. Dość powiedzieć, że ich koncert nie wzbudził we mnie specjalnych emocji. Kilka razy mocniej zabiło serce w momentach, gdy basik zagrzmiał solo, i tyle.

Uwaga, w tym miejscu powinien się znaleźć emocjonujący opis występu największej gwiazdy wieczoru - RAMMSTEINA, ale się, kurna, nie znajdzie, bo go nie obejrzałem. Wiem, wiem. jestem baranem, ale od początku zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł zostać do końca. Obowiązki wzywały do domu, więc nieco chwiejnym krokiem, przełykając łzy rozczarowania i kulejąc jak jasna cholera - bo mojej świeżo wyleczonej po złamaniu nóżce nie spodobały się kilkugodzinne harce - pokonałem tę ścieżkę wstydu, mijając kolejne punkty kontrolne w przeciwną stronę niż wszyscy.
A dla Loodki - cenne nosidełko na piwo. Jedyna pamiątka z koncertu, bo koszulki sprzedawano po 100zł.
ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
najphil
Wskaż do odpowiedzi
Expert
Expert
Posty: 2148
Rejestracja: 24 czerwca 2009, 18:32
Lokalizacja: Faroes Island
Kontakt:

Re: Na (nie)fajnym koncercie ostatnio byłem.

Post autor: najphil »

SATYRICON

Muszę Wam powiedzieć, że ostatnio mam problemy ze sobą. Strasznie dużo we mnie gniewu. A denerwuje mnie niemal wszystko, łącznie z Bronkiem, który wali takimi banałami w telewizorze - opisując sukcesy swojej kadencji - że wystarczy podłożyć pod to muzyczkę z keybordu Casio i mamy letnie disco polo.

Z tym większym entuzjazmem przyjąłem możliwość pójścia na Satyricon. A norweskie szatany nie zawiodły, grzmocąc mi system w drobny mak. Ale zanim na scenie pojawił się Satyr i Frost były supporty, z Oslo Faenskap na czele. To był mój pierwszy koncert z zespołem z pogranicza metalcore i muszę powiedzieć, że ci geje mają niezłego powera. Widać tlenione grzywki i obcisłe spodenki nie przeszkadzają dawać czadu, niczym jednonogiemu derwiszowi po amfetaminie.

Po ich występie była krótka wizyta w barze, gdzie trzy pięćdziesiątki Soplicy kosztowały nas 24 zł. Nic to - zakrzyknąłem - pijemy! Tutaj małe wyjaśnienie - moja finansowa brawura wzięła się z faktu, że płacił kolega z Rzeszowa.

Powolne sączenie z kieliszka, którego cena oscylowała w granicach mojego rocznego dochodu, umilaliśmy sobie rozmową, w której już po pięciu minutach zdążyliśmy rozliczyć Polskę z jej polskości oraz Klub Progresja z jego klubowej progresywności. A także dojść do budującego wniosku, że "Ida" to wspaniały film, co głównie przejawia się tym, że jest czarno-biały, a to zawsze charakteryzuje wszystkie wybitne dzieła światowej kinematografii. No, może za wyjątkiem "Jurassic Park".

I gdy tak odgrywałem kolegom scenę ataku pterodaktyla, wytrącają przy tym piwo z ręki, na sali zrobiło się całkiem ciemno. Trochę się nawet wystraszyłem, że od tej wódki oślepłem, ale okazało się, że nie, że to w Progresji używają takich wyrafinowanych efektów świetlnych, a później ze sceny huknęło.



Ależ chłopaki pokazali klasę. To było kapitalne show, ze świetną aranżacją, budowaniem napięcia i końcowym orgazmem przy utworze "King". Dawno się tak dobrze nie bawiłem i choć dzisiaj moje plecy mają chyba zamiar wziąć ze mną rozwód, to nie żałuję. Ba, powiem więcej, o ile zwykle mam takie odczucie, że skoro zaliczyłem już jakąś kapelę live, to nie ma sensu iść na ich koncert ponownie, to tak w przypadku Satyricona pójdę z chęcią znowu.
ObrazekObrazek

Szybka odpowiedź

   
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 6 gości