
Z góry przepraszam za jakość materiału wideo w artykule, miałem kiepski telefon, a dodatkowo bardziej się skupiałem na dobrej zabawie, niż rejestrowaniu tego wydarzenia z boku.
W końcu nastał ten dzień, 16 czerwca 2010. O godzinie 22:12 ludzie na całym świecie na 2 minuty i 17 sekund stracili przytomność. No dobra, tak naprawdę to po prostu po 6 miesiącach w końcu się doczekałem i moi metalowi Bogowie mieli zstąpić na bemowskie lotnisko.
W nocy nie mogłem spać, cały czas coś w środku nerwowo mi drgało, na szczęście drgało w rytmie "Master Of Puppets", więc nie mogłem narzekać.
Na koncert miałem jechać z dwoma najdawniejszymi przyjaciółmi. Trzeba więc było się odpowiednio przygotować. Z szafy wyciągnąłem biało-czerwono-niebieskie buty marki Sofix, do tego najwęższe czarne rurki i obowiązkowo T-Shirt z napisem Nast.ws kocha Slayera. Jeszcze drobny makijaż á la KISS, z lekka natapirowanie włosów i byłem gotowy .. . z tym że była dopiero 2 w nocy.
Po kilkunastu godzinach siedzenia na tyłku i obgryzienia sobie palców do kości, pojawił się w końcu mój pierwszy kumpel - Straszny. Spojrzałem mu w oczy, o tak!, był gotowy. Fryzura na wczesny Misfits, wojskowy kombinezon typu battledress, którego używa na wykopaliskach (bo to pan w dupę kopany archeolog) i uśmiech na twarzy, od którego zwykle więdną mi kwiatki na balkonie.
Po chwili telefon. To Czyż.
- Schodźcie na dół, mam niespodziankę.
No to już! Ekipa w komplecie. Jedziemy, jedziemy, jedziemy!
Gdy zeszliśmy na dół, okazało się, że tą niespodzianką była grupa młodziutkich metali - Czyżu zwerbował ich z pracy. Chłopcy patrzyli na nas psim wzrokiem, śledząc i podziwiając każdy nasz gest, pewny krok i życiowe doświadczenie.
Nic to - pomyślałem, otoczka też jest ważna, na ich tle ładniej będziemy błyszczeć.
Ruszyliśmy do autobusu. Nas trzech, ramię w ramię, na czele, drobiazgi za nami.
Normalnie w czasie drogi ziemia nam drżała pod nogami, kolesie schodzili z drogi, a panny już z daleka zadzierały sukienki aż pod brody. A my nic, nawet nie spoglądaliśmy. Twardo wzrok utkwiony przed siebie - mężczyźni jadą na wojnę, nie czas teraz na pieszczoty.
Dotarcie na koncert trochę nam zajęło, bo nie dość, że autobusy pełne pijanych metali, to jeszcze jakaś awaria tramwaju na zakręcie w Powstańców Śląskich zablokowała całkowicie ruch. Szliśmy więc dalej na piechotę, po drodze w Hali Wola uzupełniając niemałe już zapasy gorzkiej żołądkowej. Przez to wszystko oczywiście spóźniliśmy się na Behemotha, ale nie rozpłakałem się z tego powodu, trzeba zawsze trzymać fason.
Na bramce było trochę nerwówki, bo baba macała mnie tak, jakby od roku faceta nie miała, ale ze mnie stary wyjadacz, piersióweczkę miałem zawieszoną na plecach, między łopatkami. Chwila strachu i już byliśmy w strefie. Gorzka szeroko się do nas uśmiechnęła, a my szeroko się uśmiechnęliśmy do niej, biorąc kilka głębokich łyków.
Ludzi od cholery, pogoda idealna, tak ze 20 stopni i właśnie zaczynał Anthrax - lepiej nie mogłoby to wyglądać.
A teraz na poważnie. Anthrax wystąpił ze starym wokalistą (Joey Belladonna), więc chociaż nigdy nie byłem specjalnym ich fanem, całkiem miło było ich posłuchać, szczególnie " I Am the Law". Niestety okazało się, że chłopcy od nagłośnienia dali całkowicie dupy i brzmienie było fatalne. Być może właśnie z tego powodu Anthrax pograł może raptem z pół godziny i się zwinął.
Nastąpiła 20-minutowa przerwa w czasie, w której organizatorzy zafundowali nam pokaz karkołomnych ewolucji helikopterem. Nawet ładnie to wyglądało ,choć nikt specjalnie nie był tym zainteresowany.
Potem na scenę wyszedł Megadeath i tu się zaczęło już robić ciekawie. Brzmienie kapeli powalało. Zaczęli mocno od mojego ukochanego "Holy wars". Swoją drogą to jakiś czas przeprosin i wielkich powrotów, bo na bass wrócił David Ellefson z korzyścią dla zespołu. Gdyby jeszcze pojawił się Marty Friedman, byłoby naprawdę pięknie, ale on woli pracować w Japonii robiąc debilne programy dla tamtejszej telewizji.
Po pierwszych euforycznych odczuciach przypomniałem sobie jednak, dlaczego przestałem słuchać Megadeathu. Ilość solówek na utwór to po prostu przegięcie pały i po pewnym czasie słuchanie tego staje się straszliwie męczące. Dave dawał z siebie wszystko na scenie jednak publiczność raczej była smętna, nie wiem, czy to dlatego, że środek tygodnia, czy może depresja w narodzie sięga zenitu. Faktem jest jednak, że ludzie jakoś nie mieli ochoty specjalnie się bawić. Do tego stopnia było nudno, że jeden z fanów postanowił nas rozerwać i chciał skoczyć z wieży nagłośnieniowej na ryj.
[youtube][/youtube]
Dopiero pod koniec występu przy utworach "Peace Sells" i "Symphony of Destruction" towarzystwo trochę się ruszyło i zrobił się nawet mały młyn, ale tak niemrawy, że żal było patrzeć. Dodatkowym utrudnieniem w odbiorze występu było zachodzące za sceną słońce, które świeciło nam prosto w twarz.
Kolejna przerwa, w czasie której wraz z kolegami dość mocno nadwyrężyliśmy nasze zapasy alkoholu, bo oto na scenie miał się pojawić SLAYER. Prawdę mówiąc, to głównie dla tego zespołu wybrałem się na koncert. Tom Arraya jest norYmalnie Bogiem. Zresztą jak go tu nie kochać... ehh ten jego śmiech.
[youtube][/youtube]
Chwila ciszy i napięcia, a potem rozbrzmiało "World Painted Blood". Dalej już nie bardzo pamiętam, bo zalała mnie fala szczęścia i niczym derwisz zacząłem sobie wirować wśród tłumu. Na pewno zagrali jeszcze "Angel of Death", "South of Heaven" i "Raining Blood", bo przy tych utworach mało nóg nie połamałem, ale wszystkie wcześniejsze plany, by udokumentować ich występ wzięły w łeb, po prostu nie miałem na to czasu.
Slayer nie brał jeńców, urwał mi głowę przy dupie i pozostawił na płycie lotniska niczym mokrą szmatę. Było pięknie!
Przed występem Metallici była dłuższa przerwa, czas, by trochę odpocząć i ewentualnie uzupełnić płyny. Na szczęście spotkaliśmy włosko- niemiecką grupę fanów, którzy przyjechali specjalnie na ten koncert i bardzo serdecznie podzielili się z nami domowej roboty księżycówką. Z nową dawką energii czekałem już na główną gwiazdę wieczoru.
I dokładnie o 21:20 na dużym ekranie pojawiła się twarz Clinta Eastwooda i zabrzmiała melodia Ennio Morricone, która zawsze towarzyszy występom Metallici i ludzie oszaleli. Gołym okiem widać było, że większość zebranych przyjechała na Bemowo właśnie dla nich. Zdążyłem tylko strzelić jakiegoś bezsensownego fota i już biegłem do sceny, bo James rozpoczął "Creeping Death".

Och zagrali naprawdę mocno i energetycznie. Niestety mnie za bardzo poniosło. O ile przy Slayerze, co trzeba uznać za cud, nic mi się nie stało, o tyle w trakcie pogowania przy Metallice uszkodziłem łokieć i złamałem dwa palce, nie mówiąc już o takich drobiazgach jak rozcięty łuk brwiowy. A wszystko przez to, że zamiast skupić się na hmm... tańczeniu, usiłowałem to jeszcze rejestrować swoim żenującym telefonikiem.
Efekt tych starań wyszedł raczej kiepsko, ale zamieszczam tu fragmenty materiału, by choć w części oddać tą atmosferę.
[youtube][/youtube]
[youtube][/youtube]
Końcówkę koncertu obejrzałem już w punkcie medycznym, troskliwie opatrywany przez wypasioną, cytatą pielęgniareczkę... no dobra, może nie była wypasiona i miała gdzieś pod 50-tkę, ale niewątpliwie była cytata - tu się z prawdą nie minąłem nawet o włos.
Strasznie żałuję, że straciłem ten finał, bo Metallica na bis zagrała niesamowicie brzmiący na żywo "Hit The Lights" oraz, i te trzy słowa zna chyba każdy - "Seek And Destroy".
James po koncercie był chyba szczerze poruszony przyjęciem przez warszawską publiczność, bo jeszcze kilkakrotnie wychodził na scenę, by się z nami pożegnać. Największy aplauz zebrał jednak Robert, który w przepiękny sposób i czyściutko po polsku ryknął do mikrofonu "ZAJEBIŚCIE".
Powrót z koncertu wiązał się z potrzebą koło 5-kilometrowego marszu na stację metra, co zważywszy na mój stopień zmęczenia, kontuzję oraz ilość wypitego alkoholu, nie należał do przyjemności... ba, powiem szczerze, była to droga przez mękę, ale udało się i dzisiaj z perspektywy tych kilku dni muszę powiedzieć, że niczego nie żałuję. Cholera było warto i niech żałują wszyscy ci, co mieli ochotę się tam wybrać, ale z takich czy innych powodów zrezygnowali - BARANY !